sobota, 20 lutego 2021

Tacy sami, jak my...

 Często słyszę, że Polacy, to lud "wybrany" i w historii uciemiężony. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem, bo prawdą jest, że nasze państwo wojen prowadziło bardzo, bardzo dużo, ale nie zawsze byliśmy ofiarami. Historia mówi, że często to my sami inicjowaliśmy wojny. Ale tu, na Ukrainie Polacy mieli naprawdę ciężko.  Zwłaszcza w XX wieku. Najpierw pierwsza wojna, potem wielki głód, próby rusyfikacji, wywózka polskiej ludności w głąb Rosji i na Sybir, druga wojna i znów ciemiężenie... Mimo to, rodziny polskie są do nas bardzo podobne i próbowały żyć w miarę normalnie, na tyle, na ile było to możliwe. Udało mi się zebrać kilka rodzinnych anegdot, które są bardzo podobne do wielu zasłyszanych w kraju:

Żydzi się wzbogacili…

Przed drugą wojną światową jedną z bogatszych gospodarstw na Greczanach, było gospodarstwo Żydów.  Jako jedni z nielicznych mogli pozwolić sobie na zatrudnienie pracowników do pomocy w pracy. Wojtek był właśnie takim pomocnikiem. Zdarzyło się, że gospodarz postanowił rozebrać starą stodołę i postawić nową. Wojtek z kolegami pracowali kilka dni. Rozbierali deska po desce, gdy nagle między deskami zobaczyli worek. Ściągać, nie ściągać… Otwierać, nie otwierać… Podumali trochę, wyciągnęli, a z wora wysypały się złote monety. Dużo ich było. Jednemu ciężko było unieść. Ale mężczyźni uczciwi byli, zawołali gospodarza i oddali cały majątek. Dostali za to po jednym złotym pieniążku. Wraca wojtek do domu, a żona usłyszawszy całą historię w krzyk:

- Oj! Dureń jeden! Oj! Wieczne utrapienie z takim! Jednego pieniążka? Idź, bo więcej Ci się należy.

 Wojtek na to:

- Nie pójdę, nie będę się prosił. Dostałem zapłatę i jeszcze tyle, że na całą zimę starczy…

Wojtek nie poszedł, ale o historii bardzo szybko cała okolica słyszała, przez chytrość, Żyd nie miał już życia w Greczanach. Ludzie uważali, że źle zrobił. Oszukał pracowników. Nie pozostało nic innego, jak sprzedać gospodarstwo. Tak też zrobił, wyjechał i nikt go więcej nie widział.

 

Prosta matematyka

Babcia Anna często wysyłała dziadka Eduarda po zakupy. Któregoś dnia spieszyło się jej, a tu na złość mleko i śmietana jej się skończyła. Wyjęła 10 hrywien z portfela i wysłała Eduarda.  Sklepu blisko nie było, a piechotą daleko. Bilet 2 hrywny kosztował…

Eduard pojechał do sklepu, kupił mleko za 3 hrywny i na śmietanę mu brakło. Wiedział, że bez śmietany nie ma co w domu się pokazywać, więc poszedł jeszcze na bazar, żeby tę śmietanę kupić za 5 hrywien, bo tylko tyle mu zostało (w sklepie śmietana 6 hrywien kosztowała).

Po godzinie Eduard zadowolony dotarł piechotą do domu, myślał, że Anna go pochwali, a tu:

- Ciebie to z domu wypuścić! Gdzieżeś na tyle przepał? Skaranie Boskie! Resztę dawaj!

Eduard zdziwił się wielce i oburzył:

- Jaką resztę Ci oddać kobito?

- Ano hrywne dawaj. Śmietana 6 hrywien, mleko 3… myślisz, że liczyć nie umiem?

Eduard, tylko oczy szeroko otworzył:

- A myślisz, że busik darmo mnie wozi?

Ot, zagadka się wyjaśniła, ale Anna, (chociaż uznała swoją winę), tylko prychnęła na męża i obrażoną udała.

 

Dobra strawa…

Koło Chmielnickiego jest kilka jezior. Gospodarstwa w Greczanach nie były bogate, więc często rzęsę z jezior dodawano do ziemniaków dla krów. Krowom smakowało, witaminków dostawały, więc kto mógł i miał łódkę zbierał rzęsę. Kto trzymał kaczki i gęsi, tym bardziej starał się o tę paszę. W gospodarstwie Anny łódka była, dziadek często po jeziorze pływał i rzęsę przywoził.

Babcia Anna była dobrą gospodynią, robotną, ale z wiekiem coraz gorzej widziała. Zanim dziadek wrócił z jeziora, zdążyła już zwierzęta gospodarskie nakarmić i kartofle dla synów na piec wstawiła, żeby synowie po pracy mogli zjeść ciepły posiłek. Tego dnia zamyślona była. Słoninę do kartofli podsmażyła, wrzuciła do kartofli, rzęsę wrzuciła do garnka dla zwierząt

, z robotą się uwinęła i wyszła. Synowie z pracy wrócili, najedli się i w swoją stronę poszli. Wieczorem spotkali się wszyscy razem. Jeden z synów rzekł:

- Matko, a co wyście dziś do ziemniaków dodali, dobre to było. Ziele jakieś czy co?

- A zdawało Ci się. Jak zawsze słoninką doprawiłam.

Pewnie nikt by się nie zorientował, co to za ziele, gdyby nie dziadek:

- Matka rzęsy wam dodała. – rzekł bardzo poważnie – krowie chciałem dać, a ona synów nakarmiła. Mogę wam przywozić co dzień, jak takie smaczne było.

 

Ludwik grzybiarz

Teraz to jest wygoda, bo większość auta ma, wsiada i jedzie na grzyby. Ale wcześniej, to cała wyprawa była. Na grzyby pociągiem się jechało, a i grzybiarzy więcej było. Wzierało się na wyścigi. Całymi rodzinami się jeździło.

W rodzinie Ludwika, nie tylko wszyscy lubili sos z grzybków, ale lubili też na grzyby jeździć, a Ludwig zawsze najlepszy musiał być. Ja nie uzbierał najwięcej, to cały tydzień posępny chodził.

Którejś niedzieli, cała rodzina z samego rana na dworzec biegła, żeby na pociąg się nie spóźnić. Zdążyli, ale Ludwika z nimi nie było. Szukali, go jak wysiedli, szukali w lesie. A po Ludwiku śladu nie było, inni grzybiarze też go nie widzieli. Cóż było robić? Pociąg czekał nie będzie. Z koszami pełnymi grzybów, wrócili do domu. Ale wszyscy zaniepokojeni byli i smutni. Nie cieszyli się nawet z grzybów, tylko martwili się o Ludwika. Wchodzą do domu, a tam… Ludwik, jakby nigdy nic na łóżku leży. Dwa dni się nie odzywał, a na pytania, tylko prychał. W końcu nie wytrzymał i przyznał się:

- Odczepili mnie. Cały wagon odczepili. Chciałem sam jechać, bo wy zawsze marudzicie, zebrałbym najwięcej, a oni mnie w domu zostawili…

Oj, długo z Ludwika po kryjomu żartowali, a Ludwik już zawsze z rodziną grzyby zbierał.

 

Dobry sklep u Żyda

Po drugiej wojnie światowej nie było już w Chmielnickim Żydów, ani szlachty. Szlachta dawno majątki potraciła i jeśli ktoś na tych ziemiach został, to nie przyznawał się, ani do herbu, ani że majątek posiadał. Tak było też z państwem Stefanią i Leonardem Wyszyńskimi. Żyli, jak wszyscy inni, chociaż może większe poważanie mieli. Pan Leonard rzadko do sklepu chodził, ale co przyszedł, to mówił:

- Kiedyś, to nie takie sklepy były, nie takie. Ten nigdy przedwojennemu nie dorówna.

Sklepikarz słuchał tego kilka lat, w końcu nie wytrzymał i pyta:

- A cóż wam Leonardzie się w moim sklepie nie podoba?

- Bo widzisz Pan, Żyd nie tylko kłaniał się klientom i dobry chlebek miał, ale raz widziałem, jak karaluch po blacie chodzi. Wie Pan, co Żyd zrobił? Szybko zjadł go i powiedział, że rodzynka wypadła z chleba i szkoda wyrzucić, a u Pana, co? Chlebem, jak kamieniami można rzucać, a karaluchy po całym sklepie chodzą, a Pan nawet ich nie zgarnie… Nie ma już dobrych handlarzy… Nie ma.

 

Mądrej kobiecie wystarczy…

Lud i Anna dobrze ze sobą żyli. Wspierali się i bawili razem. Szanowali się i szanowali kościół. Kościół był bardzo ważny dla potomków Polaków – był ostoją polskości. Anna pobożna była i często do kościoła biegała się modlić. Lud, aż tak się nie garnął do modlitwy. Nikomu to nie przeszkadzało.

Któregoś razu Anna poszła na różaniec, a Lud jakby na to czekał. Młode lata chciał sobie przypomnieć i sam na tańce poszedł. Anna od dzieci prawdę „wyciągnęła”, chwilę pomyślała, pobiegła do sąsiadki i namówiła ją na tańce. Zanim poszły, to poprzebierały się trochę – pozamieniały sukienkami, peruki na głowę włożyły i tak wyszykowane w klubie się pokazały. Ciemnawo już

trochę było, jak dotarły. Stoją, patrzą, a Lud z obcą kobitką wywija. Anna nic. Stanęła w zalotnej pozie i udaje, że niczego nie widzi. Na drugi taniec, Lud staje przed nią i do tańca prosi. Tańczą, tańczą… aż Anna do ucha mu szepta:

- Ludu, mój Ludu, a nie ładnie by było, jakbyś mi prawdę powiedział?

Lud skoczył, jak oparzony, ale już razem do końca zabawy się bawili, a Lud więcej sam do klubu nie chodził.

Dzieciom można wybaczyć

W czasie drugiej wojny światowej, w domu znanego lekarza, zakwaterowano sztab niemiecki. Niemcy nie mścili się na tutejszej ludności, ale mimo wszystko byli najeźdźcami. Mówiło się o tym, ale po cichu. Nigdy głośno. Życie płynęło w miarę normalnie. Gospodarstwa funkcjonowały jak zawsze. Dorośli chodzili do pracy. Dzieci pasały krowy. Jak to w gospodarstwie…

Naprzeciwko sztabu mieszkał mały Eduard z rodziną. On, jak jego rówieśnicy, codziennie krowy pasał. Któregoś razu, zobaczył, że koło sztabu nikogo nie ma, a okno ktoś zostawił szeroko otwarte. Długo się nie zastanawiał, wskoczył do pokoju, zobaczył portret Hitlera, a słysząc w domu, że to wielki wróg, dziury scyzorykiem w portrecie zrobił. Chociaż oczy Hitlerowi wydłubie – pomyślał. Zobaczył jeszcze wielki, złoty łańcuch. Zabrał go i cichaczem ze sztabu uciekł na pole. Łańcuchem, jak paskiem się opasał i scyzoryk do niego przyczepił.

Eduarda nie było kilka godzin. We wsi straszny szum się zrobił. Niemcy całe Gryczany postawili na podwórku i przesłuchanie robili. Nikt przyznać się nie chciał, – bo też winnych nie było. Niemcy już pistolety nabijali, żeby zastraszyć mieszkańców i winnego znaleźć… Patrzą… Cała wieś patrzy… A Eduard, jakby nigdy nic z łańcuchem złotym u pasa z krową idzie…

Chyba Niemcom ulżyło, że to tylko dzieciak, bo Eduard pasem dostał i na tym się skończyło, ale nieszczęście było bardzo blisko. Kto wie, co by się stało, gdyby w porę nie wrócił.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Buenos dias, Ukraina

 Tak sobie kiedyś założyłam - Egipt, Grecja, Włochy... a dalej, to jak fantazja podpowie. Podpowiedziała Barcelonę. Już byłam spakowana, gdy...