Na przełomie roku kumulują się wszystkie moje święta, ale w tym roku obchodziłam je samotnie. Jedynym gościem był prawdopodobnie covid. Prawdopodobnie, bo nie miałam testu. Zresztą, co za różnica... To straszne dziadostwo: dusi w dzień i w nocy, pozbawia chęci życia, umęczy, sponiewiera i zostawia pustkę. Taki prawdziwy toksyk. Nawet nie odczułam, że Boże Narodzenie 😞. Jedyna rozrywką było to, że w Wigilię Kamiśka z Nielką zaśpiewały mi kolędę pod oknem. Dziewczyny miały widownię, panie machały im przez okna, a Tomek nie wykazał się poczuciem humoru i uciekł 😂😂...
Sylwestra spędziłam u mojej ukochanej "psiasi", w tamtym rejonie Wrocławia fajerwerki strzelają, jak na wojnie, ale nawet to nie podniosło mojego nastroju. 😟 To jednak straszne dziadostwo, a człowiek czuje się, jakby go czołg przejechał.
Myślałam, że orszak Trzech Króli trochę przywróci mnie do życia. Przy okazji uczciłam z koleżankami zaległe urodziny... ale nic z tego. 😔 Jakoś tak szaro, ciężko i ponuro...
No to cóż... siedzę, nic się nie dzieje... nic nie cieszy... Trudno - nic, ino czekać na zbawienie...
Oczywiście praca jest pracą i moje samopoczucie nie ma tu żadnego znaczenia. Właśnie szykowałam się do prowadzenia lekcji one line, gdy usłyszałam hałas na klatce schodowej. Pomyślałam, że coś upadło i nie zareagowałam. Co tam... upadło. ktoś poniesie i już... Chwila ciszy i ktoś wali w moje drzwi wejściowe. Zaglądam przez wizjer... nic... odchodzę, a tam: trach! w moje drzwi. Słyszę też słaby krzyk: Annnniiiiiaaa... No dobra... Otwieram! Trach! Coś wpada do mojego mieszkania. Patrzę - kobieta wpada i blokuje wyjście. Szok!!! O co chodzi? Patrze na nią.. żyje! Co robić? Mówię, że jej pomogę wstać, ale ona zaprzecza, ze wschodnim akcentem mówi, że doczka Ania prydzie... No dobra, ale co dalej? Leży na moim progu. No leży! Kobieta (na oko) przed osiemdziesiątką leży na moim progu, nie daje sonie pomóc, obok porozrzucane zakupy, a ja ani w lewo, ani w prawo. Na szczęście Ania pojawiła się, a wraz z nią sąsiedzi. Ktoś dzwoni na 112 i podaje mi telefon - w końcu to leży na moim progu 😒. Tłumaczę co wiem i czekam na jakąś radę i dostaję... Kobieta ma leżeć, tam gdzie upadła?! Trzeba ją przykryć i czekać na karetkę. Nic więcej. No OK. Przyniosłam pled, przykryłam i nic więcej zrobić nie mogę. Córka Ania stoi obok... ja w domu, ona na korytarzu, między nami, na moim progu leży matka i tyle... Czas zaczynać lekcję. Mówię im, że idę na uroki... drzwi otwarte, ale z tym nic nie zrobię. Prowadzę lekcje, a sąsiedzi, jakby się zmówili... zaczął się marsz korytarzowy: jedni wchodzą, inni wychodzą, doradzają, dyskutują, a ja próbuję się skupić... ufff... dobrnęłam do końca i już chcę informować, że drugiej lekcji nie będzie, gdy słyszę zmianę tonu głosów na zewnątrz. Są!!!
Medycy bardzo zdziwili się, że kobieta leży na grogu... ale... no cóż... próg, jak próg... wystaje... że dała radę przez godzinę leżeć w takiej pozycji??? Trochę nie rozumiem, ale medykiem nie jestem - pani nie dała sobie pomóc, a kazali nie ruszać. Na szczęście, pani medyków posłuchała i o własnych siłach zeszła do karetki. Pierwszy raz na lekcji miałam hospitację połowy klatki schodowej, ale niespodzianki są wpisane w nasz zawód. Żal mi trochę kobitki, ale prawdopodobnie ma tylko rękę złamaną.
Za to mi jakby trochę życia wróciło - dziwna jest natura ludzka 😏.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz