Wakacje z Nielką nad morzem to już tradycja. W tym roku zmieniałam Tomka i trochę się martwiłam, bo z tatą mogła cały dzień siedzieć wodzie, a na dodatek w tym roku mieli towarzystwo. Ja wybrałam Kołobrzeg - jakoś nigdy nie byłam w tym mieście i chciałam spróbować. Wyszukałam przyjemne miejsce na obrzeżach miasta. Villa na Jodłowej okazała się dobrym wyborem - cicho, spokojnie, czyściutko i miła właścicielka.
Sprawdziłam jeszcze jakie atrakcje mogę Nielce zafundować, bo wiadomo wakacje - na plaży cały dzień siedzieć z nią nie będę, a że jest ciekawa świata, lubi zwiedzać i poznawać nowe rzeczy, to wybrałam kilka miejsc do zobaczenia. Na początek wybrałam morskie muzeum, a raczej Skansen Morski. Tam kupiłyśmy bilety do trzech muzeów w pakiecie. Czyli już był plan zobaczyć muzeum wojska i muzeum miejskie.
Tak, jak przypuszczałam. Dla niej to była atrakcja, co chwile słyszałam:
- Dana, a patrz, to do kotwicy. Kręci się i kotwica ucieka na dno.
- Patrz, a tym się kieruje.
- Oooo... pokój marynarzy... malutki taki.
- Ale fajny kibelek...
Tuż obok był obóz piracki. Tego też nie mogłyśmy ominąć. Same mogłyśmy przebrać się za piratów, a Nielka musiała wykonać kilka zadań.
Poszłyśmy coś przekąsić i sprawdzić, co nas może czekać koło latarni morskiej. Oczywiście, wiedziałam, że będzie tam "centrum seksu i biznesu" (jak mawia moja przyjaciółka), ale chciałam znaleźć, coś, co może stanowić atrakcję dla Nielki.
Pomyślałam, że statek to będzie dobry pomysł. Oprócz tego znalazłyśmy jakąś "Ukrytą krainą" i "Miasto myszy". Miałyśmy zatem następnego plana , trochę "wody dla ochłody" i długą drogę do domu.
Ta droga po tylu atrakcjach trochę nas wyczerpała, więc następnego dnia znalazłyśmy autobus, jako środek transportu. Nasza gospodyni poleciła nam, żebyśmy sobie darowały "miasto myszy", stwierdziła, kurz i bałagan nie jest najlepszym miejscem dla dziecka... nie wiem - posłuchałyśmy jej rady i nie poszłyśmy.
Autobus zawiózł nas niedaleko katedry. Historia chrześcijaństwa w Kołobrzegu zaczęła się w 1000 roku, a samej katedry w 1300 roku. Warto zatem wejść i obejrzeć. Tak też uczyniłyśmy.
Wnętrze ciekawe, pełne historii i tajemnic. Mnie spodobał się świecznik siedmioramienny z 1327roku. Hmmm... za kilka lat będzie miał 700 lat... ile świec spalił... Drzwi katedry, też niczego sobie, a drewniane rzeźby skojarzyły mi się z kościołem Mariackim... bo to Polska właśnie 😊
Z katedry ruszyłyśmy prosto do Muzeum Wojska Polskiego. Oj, było co oglądać, a później pobiegać sobie po maszynach wojskowych 😊
Dla mnie był też element "Chmielnickiego", tam każda polska rodzina straciła kogoś na Syberii. Nielce jednak nie chciałam jeszcze tego tłumaczyć. Na jej pytania o wagon, powiedziałam tylko, że kiedyś w czasie wojny przewożono tak ludzi. Na razie to ją zadowoliło.
Wyruszyłyśmy na poszukiwanie Muzeum Miasta Kołobrzeg, który mieści się w zabytkowym Pałacu Braunschweigów. Pałac Braunschweigów – Brunszwickich został zbudowany przez bogatego kupca Christiana F.H. Plüddemanna, w pierwszym dwudziestoleciu XIX wieku, jako wiano dla córki Almy. Od momentu kiedy Alma poślubiła Henryka Braunschweiga – przedstawiciela jednej z najstarszych kołobrzeskich rodzin patrycjuszowskich, pałac ten nazywany jest Pałacem Braunschweigów. Znalazłyśmy go.
Muzeum trochę nas rozczarowało, ale... kto co lubi...
Dobrze, że nieopodal był plac zabaw 😊
W czekaniu na koniec zabawy Nielki, towarzyszyła mi mewa.
W parku dowiedziałam się też, że pyszne i niedrogie jedzenie jest w "Wiejskiej chacie u Beaty". Zanim tam doszłyśmy rozpadało się.
Dobrze, że z reguły jestem przygotowana na różne okoliczności, bo byśmy zmokły do suchej nitki.
Dotarłyśmy do chaty i... pani mówiła prawdę - było niedrogo, ładnie podane i pyszne.
Niestety, zanim dotarłyśmy do domu znów lało...
No i... ups... nie wiadomo, czy pogoda, czy alergia, bo na statkach czuć było trochę zgnilizną... tak czy siak, Nielka się rozkaszlała. To było dawno, ale pamiętam choroby mojej córci - duszności, natychmiast zapalenie oskrzeli, płuc... a ja Nielki chorób nie znam, jak ma po mamie, to... no cóż... w razie czego ubiorę we śmie i będę nosić po dworze... muszę...
Na szczęście, nie miała choroby "po mamie". Dostała inhalacje i przespała nockę, ale strach pozostał. Przez 2 dni wychodziłyśmy tylko blisko domu - zero morza, plażowania, zwiedzania.... Na szczęście dostałam e-receptę i mogłam podać jej to, co zawsze daje efekty. Nasza gospodyni zachęciła nas do obejrzenia najnowocześniejszego ogrodnictwa w Polsce, które znajduje się obok apteki oraz odwiedzenia "Starej piekarni".
Poszłyśmy też przejść się po parku, który kiedyś, za czasów niemieckich był cmentarzem.... We Wrocławiu też znam taki park. Gdy powstawał, biegaliśmy (niestety), po starych grobach 😕. No cóż, kto jest bez winy, niech rzuca kamieniem...
Na szczęście po dwóch dniach po dolegliwościach Nielki, nie było śladu... ale... ale przyzwyczaiła się, że (z nerw) niczego jej nie odmawiam i zaczął się foch za fochem... Byłyśmy w Muzeum D6
na molo
i Ukrytej Krainie, gdzie można czarować
a nawet w Muzeum Minerałów, gdzie Nielka kupiła serduszko dla mamy.
Niestety, mimo chwil radości i zachwytu, moja Nielka została zamieniona w kapryśną dziewczynkę. Po powrocie, marzyłam o odpoczynku...
Do Wrocławia przejazdem zajechali moi uczniowie z mamą... To pozwoliło mi trochę odreagować.
Przechodząc obok uniwersytetu, weszliśmy do Auli Leopoldyna, a wieczorem w domu, szukając czegoś na półce, wypadło mi zdjęcie z książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz