niedziela, 12 stycznia 2025

Zacieranie wspomnień

 Minęły święta i Nowy Rok. Każdy zajęty był swoimi sprawami, rodziną... ale Bożena i Natala, nie zapomniały o moich prywatnych świętach. Postanowiły uczcić je wycieczką do Trzebnicy. Zwiedzanie ciekawych miejsc, to dla naszej trójki przyjemność, tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego najczęściej kończy się to "męską przygodą". Ale może od początku. Dostałam informację, że mam się stawić dworcu o określonym czasie i tyle. Ok - niespodzianka, to niespodzianka, dobrze, że ustaliły, że na dworcu, to przynajmniej wiedziałam, że mam szykować się na wyjazd. Wyszłam z domu, a tam niespodzianka: biało od śniegu, "gwiździ", jak nie przymierzając, na starym dworcu kieleckim, ale jedziemy, to jedziemy... 


Dziewczyny przygotowały dla mnie prezent 😉 między innymi rajstopy. Od razu humor mi się poprawił, bo co roku dostaję rajstopy od córci albo mojej Izy, a w tym roku nie dostałam. Co prawda, córca zafundowała mi najpiękniejszy prezent na świecie, ale przerwała tradycję. Bożena słyszała naszą rozmowę i postanowiła, że naprawi "tradycję" - no cóż, wzruszyła mnie tym, że jest uważna.  

Wsiadłyśmy do pociągu jadącego do Trzebnicy. Super, dawno tam nie byłam, ale obserwowałam też przyrodę za oknem. Ciut mroźno..


 

Ale przecież jedziemy do klasztoru, więc pogoda nie jest taka ważna. Co prawda, dziewczyny planowały też poszukać kotów, które stały się wizytówką Trzebnicy, od nazwy Kocia Góra, na zboczach której powstało miasto; zobaczyć ślady najstarszego obozowiska naszego przodka z gatunku Homo erectus, które prawdopodobnie powstało 500 tysięcy lat temu, ale plany zawsze można trochę zmodyfikować, w zależności od sytuacji. 

Dotarłyśmy na miejsce. Sama Trzebnica nie różni się od większości miasteczek dolnośląskich. Pierwsze wzmianki o miejscowości pochodzą z połowy XII wieku, ale już na początku XIV wieku spisano dzieje św. Jadwigi, a właśnie Sanktuarium św. Jadwigi było głównym celem naszej wyprawy. 


 




W progu powitali nas gospodarze: św. Jadwiga i Henryk Brodaty - fundatorzy klasztoru.


Dawno nie byłam w Trzebnicy, a wspomnienie się zacierają, znów pomyślałam, że świątynie są miejscem, gdzie można docenić historię sztuki, co prawda, sztuki sakralnej i dworskiej, ale właśnie świątynie zachowały najwięcej z naszej przeszłości.









Po raz kolejny, będąc w takich miejscach, pomyślałam, jak małym i nieważnym, czuł się chłop, który widział takie bogactwo... Cóż... przecież w jakiś sposób trzeba było wzmacniać wiarę i posłuszeństwo ludzi pracy...

Po takich rozważaniach postanowiłyśmy zafundować sobie kawę w kawiarence klasztornej.





Kawa była pyszna, ciasto też, ale przy okazji, dołączyłyśmy do grupy Towarzystwa "Wagabunda" z Bolesławca i tym sposobem drzwi muzeum klasztornego stanęły przed nami otworem.











Pomyślałam, że Nielka by miała tutaj radochę - nie wiem, co ona w tym widzi, ale wiem, że fascynują ją skarby "stołowe" - ceramika, zastawa... a dzięki wycieczce, to też mogłyśmy obejrzeć w komnacie zamkniętej dla przypadkowych turystów.





Nasyciwszy się historią i sztuką, będąc już na zewnątrz, spostrzegłam, że na wieży śnieg obsypał śląskiego orła i czeskiego lwa - bez śniegu, z daleka, nie można by było ich dostrzec.

Po takiej uczcie zmysłów wyruszyłyśmy na poszukiwanie kotów. Nie wiem, ile trwało to poszukiwanie. Pytaliśmy też mieszkańców, ale albo nie chcieli, albo nie potrafili nam pomóc. Dopiero dziecko, takie w wieku przedszkolnym, skierowało nas w odpowiednie miejsce. Był kot.


Ale robiło się coraz zimniej i czas było na obiad. Natala wynalazła"Czeską Besede", która okazała się restauracją z pysznym, ładnie podanym jedzonkiem.


 



Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała każdego dania. Wszystko było pyszne.

Postanowiłyśmy ze względu na pogodę nie błąkać się już po mieście i wracać do domu. Udałyśmy się na dworzec i... no i się zaczęło... wiało i duło... ciemno zaczęło się robić... zaczęłam mieć trudności z oddychaniem... doszłyśmy na dworzec... a tam... żywego ducha... sprawdzamy... pomyłka... godzina wyjazdu, to nie godzina wyjazdu z Trzebnicy, a godzina dojazdu do Wrocławia. I klops... Następny pociąg za półtorej godziny. Dziewczyny postanowiły się jeszcze przejść. Ja zostałam, bo zaczął mi szwankować układ oddechowy - wolałam poczekać i obejrzeć okolicę.





Pomyślałam sobie, że całe życie spędziłam w dużym mieście, ale... życie w mniejszej miejscowości też ma swoje plusy. Coraz bardziej przeszkadza mi miejski gwar i anonimowość - samotność wśród rzeszy obcych.

Dziewczyny wróciły, czas odjazdu się zbliżał, zgromadzili się ludzie, ale pociąg nie nadjeżdżał. 5, 10 minut po czasie i nic, żadnej informacji, żadnego pociągu... za to wiatr coraz bardziej przenikliwy... w końcu Natala sprawdziła w necie, że jest awaria na Dworcu Nadodrze... i klops... jesteśmy w czarnej dziurze... zaczęłyśmy rozmawiać o naszej ucieczce z Ukrainy... i każdy zapamiętał, co innego... 

Ja wspomniałam, że nie było zimno, pamiętałam tylko, że nie otworzyli pomieszczeń hotelu, a tam można było przeczekać i kolejno przechodzić przez granicę, zamiast tłoczyć się na przejściu prawie dobę. Pamiętałam, jak ojcowie żegnali się z dziećmi. Jak pogranicznik na nas krzyczał... Dziewczyny natychmiast mnie zripostowały - przecież to był luty, było ciemno i bardzo zimno... Po raz enty dotarło do mnie, że każdy patrzy na jedno zdarzenie i zapamiętuje zupełnie inne rzeczy. Taki już jest ten świat. Pociąg nie dojechał, na szczęście z Trzebnicy kursuje bus. W tym dniu, miał wielu chętnych. Jechał wypełniony po brzegi.


Dla mnie ta męska przygoda zakończyła się nieprzespaną nocką - chyba mnie trochę przewiało. No cóż... Gdyby kózka nie skakała, to by nudne życie miała... 😂😂😂 Swoją drogą mam nadzieję, że to nie ostatnia "męska przygoda". Życie byłoby pozbawione barw.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bez przygody ani rusz

 Mój czas w Rydze kończył się. Lekcje zakończone, umowa rozwiązana, chociaż świadectwa pracy się nie doczekałam. Pozostało pożegnać się z Ry...