Jeśli człowiek chce i jeszcze ma trochę talentu, to i pracuje się chętnie, i chce się chcieć. Tak było z "moją Zośką" z Maćkowic. Zosia nauczyła się wiersza "Ptasie radio". Może to nie aż tak wielki wyczyn, ale dla 11-nasto latki, której pierwszym językiem jest ukraiński... to dużo. Mało tego, że się nauczyła. Zrozumiała, bo jak gdzieś się pomyliła, to potrafiła mówić dalej, trochę zmienić i robiła to bardzo naturalnie. W maju wysłałam jej wiersz na konkurs. Myślałam, że nie spodobał się, albo byli lepsi... przecież nie zawsze się wygrywa.... A tu... w czwartek... helooo... telefon: Czy Pani wysyłała zgłoszenie i przesłała nagranie? Zapraszamy na sobotę na finał w Żytomierzu.
No i fajnie. Zapraszamy... ale co? ale jak? ale, rodzice? Na szczęście rodzice chętni. Zośka zadowolona, ja również... i dotarliśmy.
Finał konkursu odbywał się w prawdziwym teatrze lalek. Trochę obawiałam się, czy Zosi "nie zeżre trema"...
Nie zeżarła! "Moja Zośka" zdobyła pierwsze miejsce 😁
Dumni i szczęśliwi, chętnie wybraliśmy się z innymi uczestnikami na wycieczkę po Żytomierzu oraz pokonkursowy obiad proszony.
Nie byłabym sobą, gdybym nie chciała połączyć przyjemnego, z przyjemnym. Wcześniej już zamówiłam sobie hotel i podróż na drugi dzień, żeby nie opuścić okazji i zobaczyć Żytomierz. Zaznaczyłam sobie też "punkty"do zwiedzania. I co? Na miejscu okazało się, że moje wybrane miejsca, to trasa wycieczki. Była na nich katedra katedra św. Zofii na Zamkowym Wzgórzu.
Był dom Józefa Ignacego Kraszewskiego i Jarosława Dąbrowskiego. Ale byłam tak zawiedziona, że nawet zapomniałam zrobić zdjęcia. Na domu Kraszewskiego, znajdowała się tylko tabliczka - dom jest w bardzo złym stanie i mieszkają tam "zwykli" mieszkańcy. Podobnie z domem Dąbrowskiego, chociaż...
Jak bym tylko zerknęła na tę płaskorzeźbę, to pewnie pomyślałabym, że to wodzu Lenin.
Mimo wszystko byłam, widziałam...
Za to nie zawiódł mnie polski cmentarz. Oprócz grobu rodziców Paderewskiego, znane nazwiska i polskie groby z końca XIX wieku.
Natomiast sama brama, to oryginał z XVIII wieku.
Na Ukrainie, mam szczęście do ludzi. Okazało się, że w Żytomierzu nauczycielami z ORPEG-u, są Ania i Andrzej, bardzo przyjazne małżeństwo. Po rozstaniu się z Zośką i jej rodzicami, poświęcili mi czas i po dobrej kawie, odnaleźli wybrany przeze mnie hotel (bo jak zwykle miał być bardzo blisko, ale to mi się tylko tak zdawało). Wybraliśmy się też na małe co nieco w mieście. Centrum Żytomierza wieczorem jest bardzo ładnie oświetlone. Kamieniczki na głównym deptaku robią wrażenie, a nad głowami świecą moje ulubione, kolorowe parasolki.
Mimo dobrego towarzystwa, wyprawa bladym świtem (a tak naprawdę, to jeszcze po ciemku) i całodzienne emocje dały znać o sobie i sen, jak mało kiedy, dobiegł mnie prawie w locie. Dostałam za to zaproszenie na śniadanie na 11.00. No... ale obudziłam się koło 8.00. Postanowiłam zwiedzić jeszcze Muzeum Kosmonautyki. Ja bym na to nie wpadła, bo to raczej nie mój obszar zainteresowań, ale wszyscy zachwalali, to czemu nie... i nie żałuję.
Zdjęcia tego nie oddają, ale te wszystkie urządzenia, skafandry, chodziki i puszczane filmy, robią wrażenie. A wszystko zaczęło się tu, w Żytomierzu, w 1907r., w dniu narodzin Sergieja Koralowa. Tu narodziła się era sztucznych satelitów i telewizji satelitarnej.
Po wyjściu z muzeum zostało już niewiele czasu, bo ostatni autobus z Żytomierza do Chmielnickiego w niedzielę odchodził o 13.30. Zamierzałam, już nie przeszkadzać kolegom i udać się na dworzec, okazało się jednak, że muzeum jest niedaleko ich domu i cale szczęście. Właśnie wspólnie piliśmy kawę, gdy zadzwonił kierowca mojego autobusu. Okazało się, że wcale nie zamierza jechać na dworzec, tylko zabrać mnie na tzw. trasie. Tutaj nieznajomość języka i miasta miała olbrzymie znaczenie. Inicjatywę przejął Andrzej i w trójkę stawiliśmy się w wyznaczonym punkcie. Podaliśmy jeszcze szczegóły mojego ubrania (dobrze, że wzięłam zieloną kurtkę, bo zawsze to kolor, który trochę się z tłumu wyróżnia). Czekamy... 5 min. spóźnienia... 10 min.... dzwonimy... są na ostatnim skrzyżowaniu przed wyznaczonym punktem. Jadą czerwonym busem. Zerkamy wszyscy. Jedzie... ruszamy się, machamy... nic... jedzie dalej... Andrzej biegnie za nim, bo może nie zauważył... nic... może to nie ten... czekamy... telefon: gdzie jesteśmy? Bus czeka!!! No i masz babo placek. Czeka? Gdzie? Dlaczego? Na co?Na szczęście Andrzejowi udało się ustalić. Cała nasza trójka "na chama" wpycha się do innego zatłoczonego busa, żeby dojechać, do tego, który się nie zatrzymał. Na szczęście pasażerowie są wyrozumiali. Ufff... udało się, już z okna busa widzę, że Ania i Andrzej są delikatnie mówiąc zdenerwowani, ale ja jestem szczęśliwa, że trafię do domu. Po drodze kierowca nadrobił zaległości i stanął jeszcze na kawę w fortecy kozackiej.
Planowo dojechaliśmy do Chmielnickiego. Pytam kierowcę: Gdzie staniemy? Pada odpowiedź, że na dworcu PKS. Super. Wiem, jak dojechać do domu... i dojeżdżamy. Wysiadam... rozglądam się... O matko i córko!!! Co to za dworzec? W Chmielnickim znam 2, ale to żaden z nich. Idę kawałek... Dzwonię do niezawodnej Natali... Tej nazwa ulicy nic nie mówi, chce zdjęcia... wysyłam zdjęcia... czekam... zaglądam.... nie ma netu... uffff...
Idzie jakiś człowiek... zagaduję... oczywiście łamanym polsko-rusko-ukraińskim... patrzy najpierw, jak na widmo, tym bardziej, że ciemno... pyta, co ja tutaj robię... ja tłumaczę... prowadzi mnie po podwórkach... JEST!!! JEST PRZYSTANEK MOJEGO AUTOBUSU!!! Na koniec miły pan dziękuje, że uczę ich dzieci polskiego 😂😂😂
Nie ma to jak "męska przygoda".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz