No i stało się, jestem znów w moim drugim domu. Ciężko było rozstawać się z najbliższymi, ale zawsze jest coś za coś. Prawdę mówiąc myślałam, że będzie gorzej... i było gorzej niż myślałam. Dzień po powrocie stało się... Żeby za bardzo nie tęsknić zaplanowałam sobie krótką wycieczkę na drugi dzień po przyjeździe. Pierwszy dzień przeznaczyłam na "rozruch" i wypoczynek po całodziennej podróży, ale drugi... No i się zaczęło... Zaczęło się już wieczorem pierwszego dnia po powrocie: żołądek czy też inne narządy wewnętrzne zaczęły wywijać mi się w organizmie. Raczej rzadko miewam problemy gastryczne, więc nie od razy zorientowałam się o co chodzi. W nocy dopadło mnie strasznie, istna "zemsta faraona". Raz przerabiałam już to w Egipcie, ale to była jednodniówka, a tu nie Egipt... Miałam jeszcze nadzieję, że przejdzie... ale gdzie tam, trudno było się podnieść z łóżka. Nie dość, że ból, to jeszcze strach - a może covida złapałam? Co prawda robiłam test przed wyjazdem, ale ich wiarygodność, nie jest chyba 100%, zresztą samolot, pociąg... Jeden dzień "w plecy", drugi... Dwie kromki chleba i światło w lodówce, a ja ani sama wyjść, ani poprosić kogoś o pomoc, bo wstyd nawet drzwi otworzyć, bo strach, że kogoś wystraszę i co? Nie dość, że ja chora, to jeszcze drugą istotę trzeba będzie ratować... Dobrze, że jeść nie mogłam, to te kromki starczyły... ale na żołądek rosołek by się przydał, chyba, że wcześniej "zejdę" z tego bólu i głodu...
Nie "zeszłam", na trzeci dzień ostrożnie poszłam do najbliższego sklepu i ugotowałam rosołu. Zjadłam wypiłam dobrej kawy i świat stał się znośniejszy. Szkoda trochę tej wycieczki, bo kto wie, kiedy znów będzie możliwość "obejrzenia" okolicy, ale trudno... Ukraina nie przywitała mnie tym razem życzliwie. Chociaż, jak się dobrze zastanowić... We wrześniu, jak przyjechałam, Roman kazał mi kupić wodę 5 litrową i z niej robić kawę i herbatę. Z tych 5 litrów zrobiłam, ale potem żołądek się przyzwyczaił i zapomniałam o tym, ale może w tym coś jest i na swoje życzenie się "załatwiłam". W każdym razie na przyszłość muszę o tym pamiętać. 😜
Na szczęście nie był to covid, ani inne dziadostwo. Doszłam "do siebie" i zaczęłam normalne, codzienne życie. Jak wyjeżdżałam, to na dworze był jeszcze śnieg. W domu zmieniłam tylko kurtkę z zimowej na zimową i mimo, że we Wrocławiu było już w miarę ciepło, to nie wiedziałam, jak będzie tutaj i ubrałam tę kurtkę na zakupy. 😵 Trzeba być mną, żeby nie spojrzeć na pogodę. Było 19 stopni, a ja w zimowej kurtce. Cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz... nie ma co się przejmować, "wariat" też człowiek.
Najpierw moje oczy, a potem całe jestestwo poruszył pewien drobiazg - psiak. Leżał na trawie, a raczej tarzał się i śmiał. Nie raz sama tarzałam się na czymś miękkim i przyjemnym i obserwowałam, jak to robią inni, zwłaszcza dzieci, ale nigdy nie widziałam, żeby pies robił to z taką przyjemnością. Nie wiem ile czasu zajęła mi obserwacja... pewnie utwierdziłam przechodniów w przekonaniu, że trochę ze mną nie halo (bo i kurtka zimowa i wielkie oczy i uśmiech od ucha do ucha - tutaj na powietrzu nie nosi się maseczek), ale to szczegół. Ruszyłam się dopiero, jak psina zakończył swoją zabawę i dostojnym krokiem odszedł.
Pomyślałam sobie, że pewnie u nas, ten numer by nie przeszedł. Komuś mogłoby się to nie spodobać i zadzwoniłby po "hycli" i odebrał "Burkowi" wolność. Tak właśnie - wolność "Burków". Na Ukrainie "Burki" mają wolność, może się to komuś podobać, lub nie, ale myślę, że one w tej wolności są szczęśliwe, i być może wcale nie chcą zamiany na "złotą klatkę".



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz