Ten tydzień należał do "dziwnych"... Nic nie działo się tak, jak powinno, nie wychodziło, nie szło...
A wszystko to winą (chciałoby się za rządem powiedzieć Tuska 😂😂😂), ale nie - większość tych nieprzewidzianych zdarzeń, to wina Covid. Chociaż pierwsza rzecz, która nie poszła tak, jak przewidywałam, to poświtka. Poświtka, to taki tymczasowy dowód dla osób bez obywatelstwa Ukraińskiego, przebywających na Ukrainie ponad 3 miesiące. W tamtym roku, żeby ją otrzymać musiałam zmienić wizę. Wiza w Krakowie, ja z Wrocławia... No... Myślałam, że w tym roku będzie bez problemów 😀. Szkoda... biurokracja, podobnie, jak u nas... Siedzi Pani sobie w biurze i przegląda papiery: A zameldowanie? A ubezpieczenie tylko do sierpnia, a poświtkę wydaje się tylko na cały rok... O matko i córko... zameldowanie... mam, ale papierek najprawdopodobniej w Polsce został. W biurze meldunkowym... byłam koło 9 rano, a papierek dostałam o 16... W każdym biurze komputer z internetem, tak jak u nas, ale ze każdym papierkiem trzeba swoje odstać... KOCHAM BIUROKRACJĘ. Siedząc na korytarzu i myśląc nad tym doszłam do wniosku, że to jest bardzo dobry sposób na upokorzenie "poddanych"... a niech sobie nie myślą, niech stoją, siedzą i czekają "tu my mamy władzę". Ale dobrze, że udało mi się załatwić, bo nie dość, że musiałabym znów jechać do Krakowa, to jeszcze karę bym zapłaciła.
Koniec tygodnia, to miała być podróż do Żytomierza na konferencję, powrót i wyjazd do Winnicy na uroczystość z okazji Dnia Edukacji. No i to się nie udało. W obwodzie Chmielnickim jest bardzo dużo zachorowań. Co prawda, osoby zaszczepione (a mam szczepienia) mogą swobodnie się przemieszczać i raczej nie mają ograniczeń, ale do Żytomierza miałam jechać z panią Walą, a ta szczepień nie ma. Trudno... Miała zostać Winnica, ale otwieram pocztę, a tam prośba, że osoba z objawami chorobowymi nie powinna jechać. Ufff.. co to są objawy chorobowe? Jesienią zawsze mam katar, a przy gwałtownej zmianie temperatury, np. wchodząc z dworu do ciepłego pomieszczenia, to już obowiązkowo chusteczkę muszę trzymać w ręce. I co? Mam się tłumaczyć? Udawać, że to nie ja? Głupio. Tym bardziej, że nie znam innych zaproszonych osób i w takiej sytuacji trudno o dobry kontakt. Przeprosiłam i zostałam w domu....no, może nie do końca tak...
Od jakiegoś już czas "poluję" na wycieczkę do Satanowa. Trudno mi rozmawiać przez telefon, bo rąk nie widać 😀 (a nimi często rozmawiam), więc poprosiłam Natalkę, żeby mnie zapisała na niedzielę, bo wyczytałam, że ma się dobyć. Natalka ostatnio trochę zakręcona, bo mieszkanie urządza, od tygodnia jest szczęśliwą babcią (młodą, ale i tak się na to trochę denerwuje, chociaż z narodzin wnuczka bardzo cieszy) i jeszcze ma jakieś dodatkowe zajęcia w pracy. No i dzwoni wczoraj wieczorem, tj. w piątek:
- Dana, zapisałam Cię na jutro. Jedziesz do Samczyków.
- Ups... a po co?
- Jak to, na wycieczkę. Prosiłaś....
No to ok... i Satanów na S, i Samczyki... odwołałam zajęcia w Maćkowcach przez Winnicę, bo zaproszenie z konsulatu ważne... niech będą Samczyki. Stawiam się na wyciekę o wyznaczonej porze i słyszę: wycieczka po Wołyniu i Podolu - Czarny Ostrów, Antoniny, Samczyki i Stary Konstantynów. Tyle nieznanych mi miejscowości, a jadę tam, gdzie już byłam, tylko te Samczyki obce. No trudno...
W Czarnym Ostrowie stanęliśmy przy cerkwi i ojciec (nie pop, bo w wierze ukraińskiej jest ojciec, tylko polaki mówią pop) opowiedział historię cudownej ikony z wyszywankami.
Matka Boska i mały Jezus mają na sobie koszule z ukraińskim wzorem wyszywanym na koszulach. Ikona była uratowana z płonącej cerkwi drewnianej, ukryta przed Armią Czerwoną i ma nadzwyczajną moc nad kobietami, które nie mogą doczekać się potomstwa. Pomaga im. Po roku życia na Ukrainie, przekonałam się, że rozumiem dużo więcej niż na początku. Ojciec, choć jawił się, jako dobroduszny, prosty duchowny, chyba nie lubił Polaków, i nie potrafił tego ukryć. Opowiadał, że polskie rody szlacheckie bogaciły się na tych terenach, a rodowici mieszkańcy nie mogli się rozwijać. Nie wiem, czy to tak do końca było, bo z historii jawi się trochę inna prawda. Tereny Wołynia i Podola przez setki lat należały do Polski, a że na wschodzie Turcy, Tatarzy, Mongołowie prowadzili politykę grabieżcą, to raczej często władcy polscy chronili mieszkańców i ziemię. Ale... każdy ma swoją prawdę... a historia często dopasowywana jest do potrzeb elity rządzących.Nie musiałam długo czekać, żeby przekonać się, że tak właśnie było. Otóż prawa miejskie nadał miasteczku król Zygmunt II August w 1566 roku, a 300 lat temu, po wojnach z Turkami, gdy nie było ludzi do pracy i pola na Ukrainie stały odłogiem, do Czarnego Ostrowa przybyli polscy chłopi, by ciężką pracą bogacić te ziemie. Kilka przecznic dalej nad jeziorem ocalała część pałacu Przeździeckich.
Pałac ten został przebudowany ze starego zamku Wiśniowieckich. W jego murach grał sam Ferenc Liszt, zakochany w Karolinie von Sayn-Wittgenstein, tutaj też najprawdopodobniej napisał rapsodię. Do dziś zachowała się tylko część pałacu.
Nieco dalej, w zwykłym sklepie spożywczym, niespodziewanie otrzymałam kolejny dowód na oddanie polaków dla tych ziem. Pani, która sprzedała mi kawę, zaprowadziła mnie do miejsca, w którym dawniej stała synagoga. Przed wojną Czarny Ostrów był miasteczkiem w dużej części zamieszkanym przez społeczność Żydowską.
W opisie tych zdjęć jest mowa o tym, że Pani Przeździecka, właścicielka pałacu w mieście, opiekowała się szkoła, a nawet przyjmowała pod opiekę sieroty.
Kolejnym punktem naszej wycieczki były Antoniny, główna siedziba Potockich.
(zdjęcie z internetu 1907r.)
Pałacu już nie ma. Wiadomo, że spłonął w 1918r., ale okoliczności, w jakich do tego doszło nie są do końca znane. W ustnych przekazach przeważa zdanie, że sam Potocki podpalił pałac, żeby nie oddać wojskom rosyjskim.
Mimo to, Antoniny robią wrażenie. Pozostały zabudowania przyległe do pałacu, wozownia, stadnina, dom mechanika samochodowego (Józef Potocki posiadał 9 samochodów) oraz domy mieszkalne dla służby i pracowników.
(zdjęcie z internetu)
W tym domu ma powstać galeria- muzeum poświęcone Potockim. Jest tylko jeden problem i to też świadczy o charakterze byłych właścicieli tych ziem. Służąca, która nie mogła już pracować w pałacu, dostała na własność pokój w tym domu. To było ponad 100 lat temu. Prawnuczka tej pani, ma akt własności i nie chce przyjąć rekompensaty w żadnej postaci. Jest jedyną mieszkanką tego domu, zajmującą jeden pokój. 😀
Po południu doczekałam się... dojechaliśmy do rezydencji w Samczykach. Okazało się, że jest to dobrze zachowany dwór polskiego ziemiaństwa, należący w XVIII wieku do przedstawicieli szlachty litewskiej - Czeczelów.
Ostatnim punktem naszej wycieczki był znany mi już zamek Ostrowskich w Starym Konstantynowie.
Wracając do domu w busie robiło się coraz weselej. Wybuchały salwy śmiechu, a do moich uszu docierał wyraz "wakcyna". Usłyszałam również swoje imię wraz z "wakcyną" i nagle wszystko stało się jasne: na naszej wycieczce doszło do zaręczyn 😁. Po kilku kieliszkach "wakcyny", moi towarzysze podróży odważyli się zapytać, czy nie będę miała nic przeciwko, żeby uczcić ten fakt ze wszystkimi. No cóż... dla towarzystwa "cygan się powiesił", a kieliszek w dobrym towarzystwie i "dla zdrowotniści" jeszcze nikomu nie zaszkodził. Wzniosłam toast za przyszłość zaręczonych, ale to nie było wszystko. Kierowca puścił muzykę, a nowo upieczony narzeczony wymyślił... że ma okazję zatańczyć z "polaczką". I co robić? Odmówić i zepsuć im zabawę? Strzelić focha? Eeeee... Szybka analiza i wyzwanie przyjęte. Na szczęście muzyka szybko się skończyła, a my dostaliśmy brawa i nowe salwy śmiechu. Po tonie dobiegających mnie głosów (bo słów nie dało się rozróżnić), zrozumiałam, że zasłużyłam na szacunek i spokojnie mogłam odmówić kolejnej "wakcyny".
Cóż... czasami koniec bywa zaskakujący, a za oknem busa, piękny zachód.