niedziela, 30 sierpnia 2020

i co ja robię tu....

 Poznałam już prezesów stowarzyszeń do których przyjechałam. Dwa światy jakże różne od siebie. Inne oczekiwania, potrzeby i inne problemy. Na razie się przyglądam i próbuję zrozumieć, wybrać jakąś strategię działania.

Towarzystwo Inteligencji Polskiej "SERWUS" w Chmielnickim zrzesza Polaków, którzy są wpasowali się w tutejszą społeczność. Są pracownikami urzędów, nauki, mają swoje dobrze prosperujące firmy... Ich przodkowie byli Polakami. Mają ambicje stworzyć miejsce, które na długo będzie kojarzyło się z Polską. Z jednej strony chcą upamiętnić przodków, z drugiej chcą dać wybór sobie i swoim dzieciom do poznania Polski z bliska. Chcą poznać nasz język, dać możliwość młodzieży kształcić się w Polsce, może osiedlić się. Odbudowują Dom Polski, który ich przodkowie wybudowali w Chmielnickim. 

Stowarzyszenie "Mazury", to praktycznie "Polska wieś" - Maćkowice leżącą kilka kilometrów od Chmielnickiego. Od 300 lat językiem żywym, używanym na co dzień, jest język polski, a raczej staropolski. Mazury, to społeczność bardzo aktywna, skupiona przy parafii prowadzonej przez księdza pochodzącego z Milicza. Od kilku lat prezesem "Mazurów" jest Pan Mroczkowski. Młody, bardzo energiczny mężczyzna, który aktywnie i z powodzeniem szukał związków z naszym krajem, wsparcia i kontaktów z naszymi urzędami i urzędnikami. Otrzymał wsparcie ale uruchomił również aktywność ukraińską. "Uderzyli" w najmocniejszą strunę tej społeczności - kościół. Siostry zakonne zagospodarowały przestrzeń, która była najistotniejsza dla tej społeczności: prowadzą zajęcia pozalekcyjne, uczą języka angielskiego, organizują życie parafii. Utrudniają również działalność stowarzyszenia w sposób subtelny ale skuteczny: zabraniają wieszania symboli polskich pod pretekstem niszczenia ścian, "zawładnęły" niedzielną mszą świętą dla dzieci. Te codzienne, niby mało znaczące gesty, nakazy, zakazy, wprowadziły w mieszkańcach Maćkowic widoczne zmiany. Kościół przez wieki był ostoją polskości i zawsze był godny zaufania. Mazurzy wierzą w kościół, ale właśnie ta wiara może doprowadzić do nieodwracalnych zmian, do zatracenia mazurskiej tożsamości.

I jak się w tym odnaleźć? Oto jest pytanie?

sobota, 29 sierpnia 2020

Oswoić Chmielnickiego

No to jestem. Żyje sobie w Chmielnickim trzeci dzień. Mieszkanie oswojone, ale jakby powiedziało moje najukochańsze dziecko: Dana, a gdzie twoje ołtarzyki? Ano nie ma...  We Wrocławiu zapakowane w kartony zdjęcia Nielki i całej rodzinki. Dobrze, że mam ich w telefonie 😍 - chociaż tyle, ale i tak czuję się jak w hotelu, a mam być 9 miesięcy. Ufff...

Chmielnicki - miasto jak miasto. Pełne kontrastów, tak jak nasze miasta. Z okna na 6 piętrze (do okna podchodzę trzymając się parapetu) widzę nowoczesny budynek.


Mój budynek jest praktycznie jeszcze w budowie. Ale wychodząc na ulice mijam takie widoki.





Teraz to jeszcze widno, ale w Serwusie mam pracować popołudniami, do 20.00... Raz, że strach, dwa, że nogi sobie połamię na tych komolcach. No dobra, jakoś to musi być. A żyć trzeba, i jeść też, i trzeba zrobić zakupy. Słyszałam, że owoce i warzywa najlepiej kupić na targowisku, kilkaset metrów od domu. No to idę... Przecież trzeba wszystko poznać, zadomowić się... idę... z wrażenia zapomniałam zdjęć robić, bo coś ala Świebodzki, tylko jakby z lat 90-tych. Wchodzę... a tam "podziemne korytarze" idę, idę i nie wiem, gdzie jestem... 15 minut, pół godziny, godzina... zaczynam panikować, bo jak tu zapytać o wyjście, jak czuję, że w kółko chodzę... Patrzę toaleta - poszłabym, ale zapach i wygląd mnie odrzucają, więc tym bardziej chcę do domu! Do domu... Jest! Zobaczyłam słoneczne światło, ale zajęło mi jeszcze z pół godziny zanim znalazłam drogę powrotną. Czasem lubię Świebodzki - przypomina mi targ, na który chodziłam z ciocią na wsi... ale to było "miasto cieni" (jeszcze zrobię zdjęcia, to pokaże).

Dobrnęłam do domu, ale na obiad dalej nic nie ma. Na szczęście gospodarze pokazali mi pobliski SAM. No to idę... po drodze myślę, co można tak na szybko... nic nie wymyśliłam, bo nie wiem, co będzie, a czego nie będzie... oglądam... o! jest makaron, kiełbasa cienka krakowska, jakiś sos z pomidorami, napój do picia (o jest podpiwek), sól... Zadowolona wraca do domu. 10 minut i mam obiad... 😋 może kto inny tak, ale nie ja... wyjmuję zakupu: makaron jest, kiełbasa też, sól ktoś mi kurna zamienił na cukier, a podpiwek się chyba sfermentował, bo okazał się piwem. Ale kto by się takimi głupstwami przejmował, w końcu sól, to biała śmierć i można bez niej żyć, a piwo po obiedzie bez soli przyda się do smaku. Nawet nie było takie złe 😛



piątek, 28 sierpnia 2020

Ahoj przygodo!

 No i stało się.... Jadę. Walizki zapakowane. Jeszcze nigdy nie wiozłam takiego bagażu sama, bez pomocy w obcy świat.

Jeszcze w ostatnim dniu kupiłam wózek w dekathlonie, bo jak będę biegać po lotnisku szukając wyjścia, albo po dworcu kolejowym, to z dwoma walizkami i  torbą będzie mi ciut niewygodnie. Wymyśliłam sobie, że ułożę walizkę na walizkę i będzie dużo łatwiej.

O 3 w nocy przyjeżdża taksówka, no dobra, ciągnę jedną walizkę po schodach, potem drugą, czekając aż jakiś wkurzony sąsiad mnie przeklnie. Nie przeklął. Mam dobrych sąsiadów. Pan taksówkarz złapał w drzwiach jedną walizę w jedną rękę, drugą w drugą i lekko wrzucił do bagażnika. No super, a ja "upocona" patrzyłam na to z podziwem. Dojechaliśmy na lotnisko i przecież nie byłabym sobą, gdyby wszystko poszło gładko. Oddając bagaż, pani pytam czy mam komputer. No oczywiście! Przecież jadę do pracy. A z baterią? No oczywiście. A osobno? No oczywiście, że nie... To Pani przepakuje. O jasna niewiadoma... no weź i przepakuj! Ale co robić... Odpinam wózeczek, walizkę i cieszę się w duchu, że bieliznę mam w drugiej walizce, to byłby cyrk, jakby bielizna zaczęła fruwać po lotnisku.... Wyjęłam baterię, upycham rzeczy, no ale nie będę na lotnisku bawić się w układanie.... a ta  wredota nie chce się zamknąć. Prawie się na niej położyłam i dałam radę. Pan w osobnym okienku tylko się uśmiechnął. Pewnie nie ja pierwsza taką mądra. 


Lotnisko prawie puste, bo przecież pandemia. trochę dziwnie, trochę strasznie, ale po godzinie ląduję we Lwowie. Starannie układam walizy na wózeczku, zabezpieczam przed upadkiem i chcę wyjść.... A tu Pan każe przesuwać walizki przez komorę do sprawdzenia. - Litości, dopiero ułożyłam - ale cóż było robić, zdejmuję jedną, potem drugą... walizki przechodzą, powoli, pan spokojnie wstaje, każe mi rozpakować tę samą walizkę, którą z takim trudem zamknęłam na lotnisku we Wrocławiu. Dlaczego? - pytam przerażona. - metal - słyszę. No i co mam robić? Rozpinam walichę, a tam wypadają tęczowe chusty, bo na wierzchu były chusty i szale, które w prezencie dostałam na wyjazd. Pan popatrzył trochę zdziwiony, ale ja udaję, że to normalne. zbieram z podłogi włochate papcie (które też powypadały) i czeka, co będzie dalej. Pan uparcie szuka metalu. Wyjmuje komputer - może to? - pytam, uprzejmy pan tłumaczy mi, że ma być długi metalowy przedmiot. To tłumaczę mu po polsku, że sama wkładałam rzeczy do walizki i nic takiego nie może tu być. Pan trochę jeszcze pogrzebał, popatrzył na mnie, ale mi było już wszystko jedno, więc patrzyłam na niego jak oślica. W końcu dał spokój. Pozwolił mi odejść. Super! Pozbierałam rozrzucone manele, znów starannie ułożyłam na wózeczki i ciągnę do wyjścia... Na szczęście taksówki stały przed lotniskiem i bez przeszkód trafiłam na dworzec.

Odczekałam swoje, pociąg nadjechał... Trochę się zdziwiłam, bo w tym pociągu pani sprawdza bilety przed wejściem... no cóż, co kraj to obyczaj, myślę, wsiadam i co widzę...


O matko i córko!!! Tego się nie spodziewałam. Przeczytałam na bilecie, że to kuszetki, ale tak? i co robić?

Na szczęście do przedziału wszedł tylko Max. Okazało się, że od kilku lat mieszka i studiuje we Wrocławiu, a pochodzi Chmielnickiego. Chwilę porozmawialiśmy, potem nakryliśmy obie kuszetki prześcieradłami i nie wiem kiedy (bo te kuszetki, to naprawdę niezły pomysł, pociąg kołysze, ciepło i nic, tylko jak człowiek się wygodnie położy, to śpi) dotarliśmy do Chmielnickiego. Co ważne, pani ma zapisane, kto kiedy wysiada i budzi przed przystankiem. 

Tutaj czekali już na mnie Natalia i Roman. Bezpiecznie dotarłam na miejsce.


niedziela, 23 sierpnia 2020

Ale to już było...

 Przygotowania trwają...

Kończę przygotowania do otwarcia nowego roku szkolnego w przedszkolu, by osoba, która mnie zastąpi mogła spokojnie rozpocząć pracę.  Dokumenty otwarcia sporządzam tak, jak dla siebie. Wiem, że każdy jest trochę inny i niekoniecznie to, co jest ważne dla mnie, musi być ważne dla innej osoby. Ale tylko tak mogę zrobić. Spędziłam tu ostatnie 15 lat i zależy mi, żeby zostawić porządek. Sama też chcę w pamięci zostawić, to co najlepsze - mały biały domek w zielonej dzielnicy Wrocławia. Tak zobaczyłam go 15 lat temu i tak chcę zachować.

 

 Patrzę na  "moje" przedszkole i próbuję uporządkować emocje. 

Chcę pamiętać: odnawianie przedwojennych schodów na piętro (gdzie wspólnie z pracownikami obsługi w czasie wakacji zdzieraliśmy kolejne warstwy farby, żeby uzyskać widok pięknych desek); wycieczki z dziećmi i wspólne zabawy; sobotnie festyny; odnawianie pomieszczeń i urządzeń w ogrodzie; zajęcia otwarte dla rodziców...

Chcę zatrzeć wspomnienia: krzyczących rodziców, bo dziecko zgubiło spineczkę albo czapeczkę; ojca, który widząc mnie bawiącą się z dziećmi na dywanie, chciał zbierać negatywne opinie od rodziców, żeby odsunąć od siebie odpowiedzialność za umawianie się przez portale z 18-letnimi dziewczynami (2 miesiące zabrało mi znalezienie prawdziwych motywów jego działań na szkodę przedszkola); w końcu chcę zapomnieć pożegnanie przez Departament  Edukacji, który to oddelegował panią z kadr, żeby zadzwoniła, a ja w słuchawce usłyszałam: "Pani se przyjdzie po te swoje papiery"...

Wiem, że z czasem złe wspomnienia zblakną, a dobre pozostaną. Tak będzie dobrze. Ale wiem też, że moja droga tutaj dobiegła końca. Zrobiłam, to co mogłam zrobić i tak też jest dobrze. Pożegnał mnie cały personel, któremu jestem wdzięczna za pracę pod moim (nie zawsze lekkim) przywództwem.

 

Cóż mi  pozostało? Wyjechać!

Wybór transportu na Ukrainę wcale nie jest prosty. Pociągu bezpośredniego nie ma, pewnie, że mogę kilka razy się przesiąść,  ale z torbami? Nie! Odpada! Jest autobus, kilkanaście godzin... ta... może ktoś lubi, ale ja nie dam rady usiedzieć na jednym krzesełku, na baczność, a moje wszystkie mięśnie, kości, a potem nerwy przez kilka kolejnych dni będą nadawały się tylko do wymiany. Na szczęście jest samolot do Lwowa. Godzinka i jestem na miejscu. Super. Zamawiam bilet, płacę... tylko co dalej? Pryszcz, ze Lwowa do Chmielnickiego, to tylko około 200, 300 km. Pryszcz. Szukam połączenia...  Jest pociąg - 4 godziny jazdy... Ufff... Nie ma innej możliwości kupuję. 

Czas się spakować. Jadę po raz pierwszy na 9 miesięcy. Nie wiem, kiedy będę mogła przyjechać, co zastanę na miejscu, co mi będzie potrzebne. Klimat mniej więcej taki jak u nas. Trzeba się zatem przygotować na 4 pory roku. Jadę uczyć, więc przydałby się jakieś pomoce. Będę sama, więc będzie czas na czytanie... ufff.... 

Walizy, walizki, torby... Jedna szafa, druga szafa, półki z książkami... Jest! Dostałam na wyjazd torbę na kółkach - super - wielka, lekka. Pakuję się: bielizna, ręczniki, 3 pary spodni letnich, kilka bluzek, sukienek, piżama, buty... pół torby zajęte, próbuję podnieść torbę... oczy wychodzą z orbit, a torba ani drgnie. Chwila konsternacji i od czego wujek Google? Paczka na Ukrainę do 20 kg, koszt 79 zł. jestem uratowana!

Buenos dias, Ukraina

 Tak sobie kiedyś założyłam - Egipt, Grecja, Włochy... a dalej, to jak fantazja podpowie. Podpowiedziała Barcelonę. Już byłam spakowana, gdy...